czwartek, 29 sierpnia 2013

Tauron Nowa Muzyka 2013 | relacja

Piątek na festiwalu Tauron Nowa Muzyka należał do czysto setowych. Sobota zaskoczyła mnogością instrumentów. Na scenie w przeciwieństwie do zeszłorocznej edycji, pojawiło się sporo starych wyjadaczy takich jak Amon Tobin, LFO czy Squarepusher. 


Tegoroczny lineup Nowej Muzyki, skomponowany był tak, aby wpasować się jak najlepiej w architekturę industrialnych wnętrz Kopalni Węgla Kamiennego Katowice. Niestety, również w tym roku, nie było dane powrócić na stare śmieci, więc podobnie jak poprzednim razem, miasteczko festiwalowe zostało ulokowane w Dolinie Trzech Stawów - miejscu świetnie znanym choćby dla uczestników OFF Festivalu.



Do najlepszych piątkowych koncertów można zaliczyć występ Johna Hopkinsa. Na co dzień kojarzony ze spokojnymi ambientem Jasio, zaprezentował na Nowej Muzyce nieco bardziej taneczne wersje swoich utworów. Ciężkie, mosiężne granie dla wytrwałych zaserwował natomiast Amon Tobin, z projektem Two Fingers. Na samo zakończenie – Squarepusher, który tradycyjnie wystąpił w swojej ledowej nakładce na czole, skonfigurowanej z wizualami na głównej scenie, dając niezły set na zakończenie pierwszego dnia Festiwalu Tauron Nowa Muzyka. 

Sobota przyniosła zdecydowanie muzyczny eklektyzm. Stojąc pomiędzy dwiema scenami, wybierając pomiędzy dobrze znanym Kamp! a nie znanym ‘czymś co ładnie gra’, poszliśmy na to drugie. Sohn, to pierwszy koncert na którym byłam i jednocześnie największe zaskoczenie festiwalu. Elektroniczne granie połączone z akustycznymi gitarami, lekki męski wokal, całość na myśl przywodzi dokonania Archive – bajka. 

Kolejny świetny (a może najlepszy) okazał się Jammie Lidel. Człowiek, który kilka lat temu wydał pierwszą płytę ‘dla beki’, a została okrzyknięta albumem roku. Energia, świetny wokal, soulowe klimaty, gdzieniegdzie beat boxowe wstawki Jammiego, mnogość dźwięku i zupełnie nowe aranżacje utworów.

Najbardziej oczekiwany koncert to niewątpliwie Moderat. Berlińskie producenckie trio składające się z członków zespołów Apparat i Modeselektor zaprezentowało utwory z nowego świetnego (!) albumu – Moderat II. Choć może samemu koncertowi brakowało trochę muzycznej głębi, to Moderat nie zawiódł. Nie zawiodły też genialne wizualizacje, wyświetlane na ekranach, które na scenie ułożone były na kształt krzyża, co dodawało wrażenia trójwymiarowości. 

Duży minus za zagłuszające się sceny. Niby norma, ale słuchanie Gregor Schwellenbach Spielt 20 Jahre Kompakt – połączenia muzyki elektronicznej z klasyką, czyli smyczki, flety i fortepian nie szło w parze z tym co działo się na scenie obok. Podobnie też było na UL/KR. „Idźcie bawić się do prawdziwej muzyki tanecznej. Widzimy się za 15 minut pod sceną” – skwitowali i zakończyli koncert.



Podsumowując dwa dni festiwalu, piątek wypadł muzycznie blado w porównaniu z tym, co działo się na scenach w sobotnią noc. Nie znaczy to, że nie było koncertów dobrych, ale to jednak drugi dzień okazał się niesamowitym mariażem nowych dźwięków, ogromną ilością żywych instrumentów i zdecydowanie spokojniejszym graniem.

Nie można też doczepić się kwestii organizacyjnych (no może tych zagłuszających się scen). Ucieszyliśmy się, że wszystkie sceny znajdują się w namiotach, więc zadaszenie w razie deszczu jest – a to na szczęście okazało się kolejny raz zbędne, bo w tym roku pogoda na festiwalach nas wyjątkwo oszczędza. Na plus nawet ceny, które na tle OFF Festivalowych wypadały bardzo dobrze. Widać, na Tauron Nowa Muzyka jeszcze się starają... ale i tak na festiwale tylko do KATO.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Ja mam dwadzieścia lat, Ty masz… czterdzieści.

Sugerując się tytułem można mieć nadzieję na obejrzenie filmu składającego się z następujących elementów: Paryż + croissanty + romantyczna miłość na wiek wieków. Tym razem nic z tego. „Miłość po francusku” jest zdecydowanie mało francuska. 



Jedyne powiązania z Francją są takie, że główna bohaterka pracuje w redakcji pisma zajmującego się „high fashion”... ewentualnie można się pozachwycać akcentem językowym głównych bohaterów. Zbliżająca się do czterdziestki, samotna matka Alice poznaje w samolocie dwudziestoletniego Balthazara. Alice jest podporządkowana swojej pracy, nie ma życia osobistego, a wszyscy uważają ją za sztywniaka. Balthazar jest uroczym młodzieńcem, który przybył do Paryża studiować architekturę. Początkowo związek z młodym mężczyzną miał zmienić wizerunek pracoholiczki w seksownego wampa i ułatwić zdobycie wymarzonego fotela redaktor naczelnej. Jednak jak to w komediach romantycznych bywa sprawy przybierają zupełnie inny obrót.

Virginie Efira, która wcieliła się w rolę Alice jest niezwykle piękna i seksowna, a o magnetyzującym Pierre Niney na pewno jeszcze usłyszymy – chociażby przy premierze obrazu o życiu Yves Saint Laurent. To właśnie filmowa para jest chyba największą zaletą tego obrazu. Aktorzy serwują widzom miłosną chemię, niewymuszony urok, lekkość i świeżość. 

Wiadomo, nie jest to kino ambitne, jednak czasem można, a nawet trzeba wypełnić umysł przyjemnym, nie obciążającym filmem. Lato w kulturze jest bez wątpienia „sezonem ogórkowym”. No, może oprócz festiwali muzycznych. Jednak w kinie ma to do siebie, że można spędzić przyjemne przedpołudnie oglądając obraz lekki, łatwy i przyjemny w odbiorze, w pustej, klimatyzowanej sali kinowej, wyjść z niej z uśmiechem na ustach i dobrym humorem na resztę dnia.


czwartek, 8 sierpnia 2013

OFF Festival 2013 | Podsumowanie

Podsumowanie tegorocznego OFF Festivalu, nie będzie się opierało na opisywaniu po kolei każdego z koncertów. Nie będzie też rankingów tych najlepszych i najgorszych. Po prostu o tym, co w pamięci zapadło najbardziej...



Dzień 1.

Jeśli miałabym wymienić faworyta wśród zespołów które wystąpiły w pierwszy dzień to nie potrafię. Nie miał dla mnie dobrego, mocnego punktu. Sporo przyzwoitych koncertów wlatujących jednym uchem i wylatujących drugim.

Miłe Woods, które idealnie wpisało się w pogodę i klimat na scenie leśnej, grając folkowo – rockowe piosenki. Jedyne zaskoczenie to Guardian Alien, czyli totalnie odjechane, ciężkie, psychodeliczne granie dla wytrwałych na scenie eksperymentalnej.




Spore rozczarowanie to The Smashing Pumpkins. Słaby koncert jak na hedlinera i na zespół, jakby nie było – legendę. Jednak tekst o ‘prorokach z gniewnych lat obrastających w tłuszcz’ nadal aktualny. 

Na zakończenie, jak to zwykle na scenie leśnej bywa, czas na elektronikę. Przyjemny, lekki, housowy set chłopaków z Blondes.

Dzień 2.

Drugi dzień okazał się muzycznie zbawienny ze względu na koncerty Bohren & Der Club Of Gore oraz Godspeed You! Black Emperor. Pierwszy wymieniony, doom jazzowy zespół z Niemiec stworzył niesamowitą atmosferę. Spokój, przygaszone światła, półmrok… nic tylko siedzieć, zamknąć oczy i słuchać. A później, tak jak z dobrym filmem… dać sobie czas na przetrawienie.




Godspeed You! Black Emperor najbardziej oczekiwany przeze mnie koncert, który jednocześnie stał się najlepszym podczas trwania festiwalu. Post rockowa formacja z Kanady która stroni od wszelkich kontaktów z mediami, dała pełny niepokoju koncert. Muzycy, na scenie siedzieli jak… na próbie. Zero kontaktu z publicznością, zgaszone światła i tajemnicze wizualizacje dokumentów, budynków i ich rozbudowane kompozycje.




Na poprawienie humoru, po trochę przygnębiających koncertach, fajnie sprawdziła się Austra, często nazywana Florence  & The Machine muzyki elektronicznej, która na festiwal przyjechała ze świeżym albumem Olympia. 




Przy tym dniu mogę zrobić wyjątek i śmiało powiedzieć, że Bohren & Der Club Of GoreGodspeed You! Black Emperor to dla mnie zdecydowani faworyci tego festiwalu!

Dzień 3.

Po przyjeździe na ostatni dzień festiwalu, powiedziałam, że tak naprawdę nie wiem po co tu jestem. To co zobaczyłam wczoraj maksymalnie mnie usatysfakcjonowało i nie ma szans na przebicie tego czymkolwiek innym. I tak rzeczywiście było. Niemniej jednak, dobry set Johna Granta, który podczas koncertu sięgnął po materiały nie tylko z ostatniej płyty, ale też z Queen of Denmark.




Niesamowite wrażenie zrobiła grupa Goat, grająca etniczno, elektroniczno, psychodeliczną muzykę. Szwedzi porwali nie tylko szamańską muzyką, ale scenicznym wyglądem, specyficznymi strojami i szalonymi damskimi wokalami.




My Bloody Valentine, czyli twórcy kultowego Loveless. Ponoć priorytetem Artura Rojka było ściągnięcie ich na OFF Festival i w końcu się to udało. Miało być głośno – było. To by było właściwie na tyle. Wokalu mogło nie być wcale, bo i tak ledwo co było go słychać. I bardzo dobrze, bo zdaję sobie sprawę z tego, że na płytach MBV, zawsze pełnił on rolę drugoplanową, dopełniającą. W efekcie wyszedł natłok wszelkich możliwych dźwięków, którym blisko do muzycznego masochizmu.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...