Dzień 3.
Zaczynamy od
koncertu Skubasa. Ku mojemu zdziwieniu,
tłumów w namiocie nie było. Wydawać by się mogło, że po wydaniu swojej
ostatniej, bardzo dobrze przyjętej płyty, być powinny. Niemniej jednak, nie ma
tego złego co na dobre by nie wyszło - można było spokojnie usiąść i posłuchać dobrego koncertu na rozgrzewkę.
Queens Of The Stone Age – co tu
dużo mówić. Czysta,
rock‘n’roll’owa energia. Do tego materiał wprost z nowej płyty. Nie ma się do
czego przyczepić.
The
National – Mówiono,
że nie są do końca w formie… Nawet jeśli nie są, to dawali z siebie wszystko. Nie
stanęło na odegraniu 1,5 h koncertu. Nie są dla mnie zespołem do grania na
stadionach i tak samo, nie do końca nadają się do grania na (dużych) festiwalach.
Zdecydowanie pasują do klubu, gdzie można ich w spokoju wysłuchać. A tego spokoju na
festiwalach brakuje.
Disclosure
– kolejny koncert z
cyklu ‘trzeba zobaczyć’, bo tak g e n i a
l n ą elektroniczną, imprezową płytę wydaje się rzadko. Oczywiście, trzeba było
też pokombinować jak ogarnąć dwa koncerty w jednym czasie, ale dało się. Namiot
jeszcze bardziej wypełniony niż na Alt – J i bawiące się tłumy. No bo jak się
nie bawić przy tym…
Dzień 4.
Jeden z najbardziej leniwych dni festiwalu, nie wiem z jakiego powodu – może,
że to już oficjalnie dzień ostatni i oczekiwania na najlepsze...? Złożyło się tak, że na początek
koncertowego dnia, trafiały się znów kojące dźwięki. Kolejny młody, utalentowany
człowiek, czyli Fismoll. Nie bez przyczyny
została mu przypięta łatka polskiego Bon Iver’a.
Novika
– to chyba był fajny koncert z gatunku tych, które jednym uchem wlatują, a drugim wylatują. Nie potrafię powiedzieć nic więcej.
Crystal
Fighters – kto
nie był, niech żałuje i szybko nadrabia! Takich uśmiechów, uroku – przede
wszystkim zadowolenia z tego, że grają – a to czuć – nie widział chyba cały
Open’er przez cztery dni Festiwalu. Miło się na nich patrzyło.
Teraz przyszła pora na to, na co
wszyscy czekali - Kings of Leon. Po pierwsze – mogę powiedzieć, że KOL są
jednym z moich ulubionych zespołów , a Only
By The Night jest albumem, do
którego często wracam. Po drugie – headliner ostatniego dnia festiwalu, a to
miano zobowiązuje. Co nie dawało mi spokoju, od pierwszego do ostatniego
kawałka (i rzutowało na odbiór całości) to fatalne nagłośnienie. Co do zespołu,
nie bez powodu pojawiały się twierdzenia, że grają z playbacku. Kings Of Leon na żywo grają dobrze ( i te
pogłoski znikąd się nie wzięły), choć szczytową formę mają już za sobą. I ten
brak energii było czuć. Generalnie rzecz biorąc - to koncert, wobec którego
miałam największe oczekiwania i który pozostawił we mnie największy niedosyt.
Tegoroczny Open'er dla posiadaczy czterodniowych karnetów, zakończył się koncertem Rihanny. I w naszym przypadku, też skończyło się na zdecydowanym - czemu nie?
Rihanna spóźniła się godzinę - naturalna kolej rzeczy, że została wygwizdana. Godzinny koncert, o ile można to nazwać koncertem, odbywał się na zasadzie pół - playbacku. Nie nadrobiła nawet show, którego, nawiasem mówiąc chyba nie było, albo było marne. To był bardzo dobry czas na skorzystanie z toi toi'a lub zjedzenia kolacji w punkcie gastro - tak właśnie "celebrowaliśmy" drugą połowę jej koncertu.
No i na koniec udowodniła, że potrafi zaśpiewać jeśli chce, ale pokazała to dopiero na bisach - Stay i Diamonds .
Sumując: spóźnić się godzinę, odwalić godzinny koncert, zagrać dobre bisy dla zatarcia złego wrażenia.
Tegoroczny Open'er zaskakiwał nie tylko muzycznie, ale też pogodowo. Huntery można było zamienić na klapeczki, a przeciwdeszczowe pelerynki na kremy do opalania. Spanie pod namiotem wcale nie jest takie złe, a do całodobowego imprezowego ekosystemu da się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy urocze Brytyjki ( ile bym dała za taki akcent...) z gitarą, o 4 rano wyśpiewują Arctic Monkeys.
Animal Collective - ile ludzi, tyle opinii. Ich trzeba po prostu lubić - przynajmniej wiedzieć co grają, jeśli idziemy na koncert, inaczej faktycznie może być to ciężkie do strawienia. Pokręceni totalnie, tak samo ich muzyka - lubię.
Dzień 5.
Rihanna spóźniła się godzinę - naturalna kolej rzeczy, że została wygwizdana. Godzinny koncert, o ile można to nazwać koncertem, odbywał się na zasadzie pół - playbacku. Nie nadrobiła nawet show, którego, nawiasem mówiąc chyba nie było, albo było marne. To był bardzo dobry czas na skorzystanie z toi toi'a lub zjedzenia kolacji w punkcie gastro - tak właśnie "celebrowaliśmy" drugą połowę jej koncertu.
No i na koniec udowodniła, że potrafi zaśpiewać jeśli chce, ale pokazała to dopiero na bisach - Stay i Diamonds .
Sumując: spóźnić się godzinę, odwalić godzinny koncert, zagrać dobre bisy dla zatarcia złego wrażenia.
***
Tegoroczny Open'er zaskakiwał nie tylko muzycznie, ale też pogodowo. Huntery można było zamienić na klapeczki, a przeciwdeszczowe pelerynki na kremy do opalania. Spanie pod namiotem wcale nie jest takie złe, a do całodobowego imprezowego ekosystemu da się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy urocze Brytyjki ( ile bym dała za taki akcent...) z gitarą, o 4 rano wyśpiewują Arctic Monkeys.
Jeszcze tylko rok... Do zobaczenia!