Drugiego czerwca na warszawskim Torwarze odbył się pierwszy
w Polsce, „ogólnodostępny” koncert Lany Del Rey. Bilety na to wydarzenie, już w grudniu
zeszłego roku rozeszły się jak świeże bułeczki.
Nie wiem, czy dobrym pomysłem
było zestawienie po jednej stronie ul. Łazienkowskiej fanów Lany, a po drugiej świętujących
kibiców Legii Warszawa. Mimo ogromnej kolejki przed wejściem i mało
sprawnej organizacji przy wpuszczaniu gości do hali Torwaru był to doprawdy niezwykły
wieczór. Przed koncertem pojawiły się głosy, że organizatorzy powinni zmniejszyć cenę
biletu ze względu na zapowiedziany suport. Króciutki set przed występem Lany
zagrał Dawid Podsiadło. Jeżeli ktoś uważa, że jest to kolejna gwiazdeczka
wykreowana przez talent show to zachęcam do przesłuchania jego autorskiego materiału. Dawid
zaprezentował kilka piosenek ze swojej świetnie przyjętej, debiutanckiej płyty.
Ten młody wokalista nieźle namiesza na polskiej scenie muzycznej, to pewne. Po
występie pana Podsiadło rozpoczęło się odliczanie do godziny zero.
Lana Del Rey pojawiła się na scenie równo o godzinie 21 i przywitała swoich
fanów słowami: My pussy taste like Pepsi-Cola. Tym oto akcentem rozpoczęło się
show. Jak to jest naprawdę z tym jej śpiewem? Przez pierwsze dwa utwory nieustannie łapałam
się myśli, czy panna Del Rey nie śpiewa przypadkiem z playbacku? Fakt, Lana nie
dysponuje ogromnymi możliwościami wokalnymi, ale na pewno nie można powiedzieć,
że nie potrafi śpiewać! Piosenki brzmiały czysto - niektóre utwory identycznie,
jak na nagraniach studyjnych, ale były także piosenki w których Elizabeth
pozwalała sobie na małe interpretacyjne wariactwa. Ogromnym zaskoczeniem było
to, że już po pierwszym utworze raczej majestatyczna i powściągliwa Lana zeszła
ze sceny, by przywitać się z polskim fanami – buziakom, rozmowom, zdjęciom, autografom
nie było końca! Liz otrzymała wiele kwiatowych wianków od polskich fanek, które
potem nieustannie zmieniała podczas koncertu. Miłym akcentem było także trzymanie
w dłoniach polskiej flagi w trakcie utworu „National Anthem”.
Podczas
półtoragodzinnego występu usłyszeliśmy największe przeboje gwiazdy takie jak:
Born To Die, Blue Jeans, Summertime Sadness, czy Video Games (podczas tej piosenki fani trzymali serduszka z napisem Lana Del Rey). Nie można nie wspomnieć o wspaniałym zespole, który towarzyszył piosenkarce, duże wrażenie sprawiały przede wszystkim skrzypaczki. Lana spędziła
znaczną część swojego koncertu między polską publicznością. Mimo, że Warszawę
odwiedziła „pani z Ameryki” nie było czuć żadnego dystansu, a wypowiadane przez
Del Rey słowa, że czuje się wspaniale w Polsce i chciałaby tu powrócić naprawdę
wydawały się szczere.
Oczekiwania przed koncertem były duże i zostały one
spełnione w 101% o czym świadczyły unoszące się w powietrzu emocje, łzy
wzruszenia, czy zbiorowy śpiew. Zdarzyły się nawet przypadki omdleń. Jedyny
minus, szczególnie widoczny na zdjęciach z tego wydarzenia to osoby nagrywające
koncert telefonami. Wątpliwą sławę zdobył także pan dzielnie trzymający w górze
tablet. Tu pojawia się pytanie. Czy przypadkiem takie wydarzenia nie powinny
być chwilami spędzonymi na obcowaniu z ukochanym artystą i jego twórczością? Nie
da się z tym walczyć - to znak naszych czasów. Niestety, nie było żadnych
bisów i aż chciało się krzyczeć: Lana, zaczaruj nas jeszcze troszkę.
Lana Del Rey jest zjawiskiem. I nie ma tu już znaczenia, czy artystką z
prawdziwego znaczenia, czy tylko wspaniale stworzonym produktem marketingowym.
Elizabeth Grant pokazuje, że nawet w dzisiejszych czasach na wspaniały koncert
nie muszą się składać skomplikowane układy taneczne, czy rozbudowana
scenografia. Ubrana w skromną, kwiatową sukienkę z charakterystycznym wiankiem
na głowie śpiewała swoje wspaniałe piosenki, a każda osoba obecna w hali Torwar nie
mogła oderwać od niej oczu. Liz jest wyrwana
z innej epoki, to uosobienie „amerykańskiego snu”. Lana Del Rey zaśpiewała w
Warszawie dla polskich fanów i był to bez wątpienia magiczny wieczór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz