Justin Timberlake powrócił po siedmiu
latach od wydania swojej ostatniej płyty. Wiele mówi się o tym, że po jej
wydaniu walka o miano króla popu, będzie toczyć się tylko o srebro.
Wieczny
chłopiec – do takiego wizerunku przyzwyczajał przez lata. Zaczynał jako dziecko
od członkostwa w Mickey Mouse Club - amerykańskim programie Walta Disneya. Tam,
gdzie wyłoniły się ówczesne gwiazdki kultury pop - Ryan Gosling, Christina
Aguilera czy Britney Spears, z którą później przez lata tworzył medialny związek. Fala popularności nastąpiła od czasów działania ‘N Sync. Działalność boysbandu zaowocowała falą popularności, czterema albumami sprzedanymi w 50 milionowym nakładzie na całym świecie i bezwarunkową miłością milionów nastolatek.
Solowa
kariera Justina Timberlake’a nie jest bogata w ilość wydanych płyt. Pierwszym
albumem jest Justified wydany w 2002
roku, nad którego produkcją czuwali Neptunes i Timbaland. Pięć singli na liście Billboard i poczwórna platyna. Po jej wydaniu nie
poszedł za ciosem, stanął w cieniu muzycznej sceny, pojawiając się od czasu do czasu na
gościnnych występach u innych artystów. Na kolejną
odsłonę, fani musieli czekać kolejne 4 lata. Wtedy to, powrócił z kolejnym
albumem FutureSex/LoveSounds, który
podobnie jak poprzednik, pokrył się poczwórną platyną w Stanach Zjednoczonych.
The Experience 20/20 zaciekle się broni swoją dojrzałością. To zabieg
przemyślany. Timberlake przekroczył już próg trzydziestki i raczej wątpliwy
jest powrót do stylistyki z Rock Your
Body. Jest to album dobry, ale taki przez który trzeba się trochę przegryźć. Nie jest już tak medialny jak jego poprzednik. Prawda jest taka, że co by nasz Justin
nie zrobił i tak będzie kochany przez tłumy. Czasem odnoszę wrażenie, że jakiego albumu by nie wydał, powrót po tak długiej nieobecności i tak wyniósł by go na piedestał. W tym przypadku nie ma obawy o jakość. Pokazał, że można robić pop dla bardziej wymagającego słuchacza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz