wtorek, 10 grudnia 2013

Młoda i piękna, czy...

Młodość, wyjątkowa uroda, kochająca rodzina, pieniądze, wspaniały brat, przyjaciółka. Isabelle miała to wszystko. Na idealnym obrazie były rysy: nastolatka nie utrzymywała kontaktów z biologicznym ojcem, a matka romansowała z przyjacielem domu. Isabelle interesował seks, chociaż jej wakacyjny „pierwszy raz” nie należał do udanych. Lubiła filmy pornograficzne i masturbację. Nie była nimfomanką. Czy to są powody, aby zostać prostytutką?

wtorek, 22 października 2013

World Press Photo ponownie w Krakowie

Coroczną wystawę zdjęć jednego z najważniejszych konkursów fotograficznych na świecie – World Press Photo od 9 października można zobaczyć w Galerii Bunkier Sztuki.

W gronie tegorocznych laureatów znalazły się dwie polki. Laureaci konkursu wyłaniani są w dziesięciu kategoriach takich jak: zdjęcie roku, zdarzenia, ludzie w zdarzeniach, sportowe sytuacje, ludzie sportu, życie codzienne, portrety, sztuka, przyroda.

czwartek, 26 września 2013

MS MR - Secondhand Rapture

Są znakiem naszych czasów. Pokazali, że karierę można zrobić przez mikrobloga. Mowa o hipsterskim duecie z Nowego Jorku – MS MR, który w tym roku wydał swój debiutancki album. 

Wiemy o nich niewiele, ale nie trudno jest się domyślić, że mamy do czynienia z damsko – męskim kolektywem - Lizzy Plapinger (MS) wokalistki i Max’a Hershenow’a (MR) odpowiedzialnego za muzykę. Ich piosenki znalazły się w ścieżce dźwiękowej serialu Pretty Little Liars i Grey’s Anathomy, a utwór Bones można usłyszeć w trailerze promującym trzeci sezon Gry o tron. Muzyka MS MR w odniesieniu do swoich ‘korzeni’, doczekała się określenia pokroju thumblr popu.

Jednak to, co serwuje nam amerykański duet to nic innego, jak dobrze skrojony indie – pop. MS MR balansują pomiędzy stylistyką elektroniki lat osiemdziesiątych, jednocześnie czerpiąc garściami z mody na vintage. Słuchając Secondhand Rapture trudno odeprzeć skojarzenie brzmienia z Florence and The Machine, do której MS MR są sukcesywnie porównani. Wyraźnie słychać charakterystyczne, niemal transowe rytmy bębnów, partie fortepianu i smyczków, które tłumaczą już nie tylko podobieństwo do Florence Welch, ale wykorzystanie ich nagrania do wymienionej wcześniej Gry o tron, nakręconej na podstawie książki fantasy autorstwa G.R.R Martina. 

Na debiutanckim krążku znalazły się cztery utwory, które można było usłyszeć wcześniej na EPce Candy Bar Creep Show. Słuchając Secondhand Rapture odnosi się wrażenie, że jest on za bardzo… ‘secondhand’. To co zaserwowali MS MR już niejednokrotnie gdzieś było podane. Jeśli mieliby startować na podboje list najlepszych albumów 2013, to odpadają w przedbiegach. Jednak ten amerykański duet ma niesamowitą zdolność tworzenia ckliwych, melodyjnych, trochę infantylnych, ale jednak uroczych pioseneczek, które zagnieżdżają się w pamięci i nim się zorientujemy (stety, niestety) bezwiednie je nucimy…
 

sobota, 21 września 2013

BLUE JASMINE | recenzja

Woody Allen w filmie „Blue Jasmine” wrócił do rodzimej Ameryki kończąc z filmowymi pocztówkami z Europy. Jednocześnie stworzył jeden z najsmutniejszych filmów w swojej karierze.

Głowna bohaterka -  Jasmine to przyzwyczajona do luksusowego życia utrzymanka męża. Pewnego dnia traci wszystko. Jej życie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Zmuszona sytuacją, zwraca się o pomoc do przyrodniej siostry z którą nie utrzymywała kontaktu, aż do obecnych życiowych zawirowań. Wprowadza się do jej mało gustownego mieszkania w San Francisco, gdzie stara się zacząć nowe życie. Nie stroniąca od alkoholu i środków uspokajających Jasmine, próbuje odnaleźć się w nowej codzienności wśród klasy średniej.

Woody Allen pierwszy raz od dłuższego czasu zaskoczył. Po pierwsze, nikomu nie robi reklamy - przestał promować europejskie stolice.  Po drugie – dawno nie był tak smutny i prawdziwy. Oglądając „Blue Jasmine” mamy do czynienia nie tylko z gorzką komedią o nieporadnej damie z Nowego Jorku, ale o gubiącej wierze w złudzenia, która w efekcie doprowadza do klęski. Woody Allen wyśmiewa stereotypy bez wyjątków. Na magiel bierze nie tylko zamożnych bywalców salonów, jak również klasę średnią.

Nie można mówić o „Blue Jasmine” bez nawiązania do głównej roli. Woody Allen znany z umiłowania do wąskiej grupy aktorek, tym razem postawił na Australijkę, Cate Blachett. W zachwytach nad rolą rozbitej, pozbawionej majątku kobiety, nie ma ani odrobiny przesady. To właśnie ona rozdała karty, kreując świetną rolę odrealnionej, pociągającej z butelki elegantki neurotyczki.

Allen słynie z filmów gdzie główną rolę gra dialog i ta tendencja nie zmienia się w najnowszym filmie. Produkcja jednak znacząco różni się od poprzedników – lekkich, przyjemnych komedii, które nie koniecznie zostawiały duże pole do refleksji po seansie. Oglądając „Blue Jasmine” mamy do czynienia z sytuacją odwrotną - dramatem z domieszką typowego dla reżysera humoru,  ale też miejscem dla zastanowienia o rządzącym się materializmem świecie i wiarą w złudzenia.


Woody Allen tworząc swoje poprzednia komedie zawsze potrafił utrzymać się na jednakowym poziomie. Jeśli ktoś teraz będzie chciał powiedzieć, że „Woody Allen się kończy”, niech koniecznie obejrzy „Blue Jasmine”, który całkowicie przeczy jego spadkowej formie.   

środa, 4 września 2013

Tylko muzyka - UNSOUND bez zdjęć


Jeden z krakowskich festiwali muzyki niezależnej – UNSOUND Festival, postanowił położyć kres fotografowaniu i kręceniu filmów w trakcie koncertów, wprowadzając całkowity zakaz. 


Każdy kto choć raz był na koncercie, pewnie zna tę sytuację doskonale. Ktoś przed nami wyciąga telefon komórkowy i zaczyna nagrywać film bądź robić zdjęcia. Przywykłam, a  to drugie jestem w stanie zaakceptować. Jednak zwątpiłam, kiedy ktoś na koncercie wyciągnął, uwaga – tablet.  Pytanie: po co?
Nie wiem, jaką przyjemność czerpią filmowi amatorzy z nagrania kilkunastominutowego filmiku didżejskiego seta z festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Napisałam kilkunastominutowego – źle powiedziane. Na tegorocznym koncercie grupy Moderat w Katowicach, pan stojąc obok mnie dzielnie nagrał chyba cały koncert. Pytanie numer dwa, jaką przyjemność niesie ponowne oglądanie koncertu na ekranie smartfona, przypuszczam, że w dość wątpliwej jakości. Pamiątka? Ja na pamiątkę zostawiam bilety.
Słowa dyrektora artystycznego festivalu UNSOUND – Mata Schulza,  wydają się  być słuszne: Chcemy skłonić publiczność do skupienia na przeżywanej chwili i uszanowania przeżyć innych.
Organizatorzy odwołali się do tendencji ciągłego dokumentowania rzeczywistości – umieszczania zdjęć w portalach społecznościowych, a filmów w sieci. Te słowa powinny skłonić nas do zastanowienia. Na dobrą sprawę, wystarczy spojrzeć na koncerty kilka lat wstecz – dało się bez nagrywania? Dało. Nie trzeba dużo, aby mieć przed sobą pole widzenia na artystę, a nie na przenośny Media Markt.
Wydałoby się, że w czasach kiedy popularne jest pojęcie slow life - idei celebrowania życia i spowalniania codzienności, powinno przenieść się to na doświadczanie chwili również na koncertach. Na razie się na to nie zapowiada, ale mam nadzieję, że UNSOUND Festival będzie pierwszym krokiem w zmianę świadomości odbierania muzyki.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Tauron Nowa Muzyka 2013 | relacja

Piątek na festiwalu Tauron Nowa Muzyka należał do czysto setowych. Sobota zaskoczyła mnogością instrumentów. Na scenie w przeciwieństwie do zeszłorocznej edycji, pojawiło się sporo starych wyjadaczy takich jak Amon Tobin, LFO czy Squarepusher. 


Tegoroczny lineup Nowej Muzyki, skomponowany był tak, aby wpasować się jak najlepiej w architekturę industrialnych wnętrz Kopalni Węgla Kamiennego Katowice. Niestety, również w tym roku, nie było dane powrócić na stare śmieci, więc podobnie jak poprzednim razem, miasteczko festiwalowe zostało ulokowane w Dolinie Trzech Stawów - miejscu świetnie znanym choćby dla uczestników OFF Festivalu.



Do najlepszych piątkowych koncertów można zaliczyć występ Johna Hopkinsa. Na co dzień kojarzony ze spokojnymi ambientem Jasio, zaprezentował na Nowej Muzyce nieco bardziej taneczne wersje swoich utworów. Ciężkie, mosiężne granie dla wytrwałych zaserwował natomiast Amon Tobin, z projektem Two Fingers. Na samo zakończenie – Squarepusher, który tradycyjnie wystąpił w swojej ledowej nakładce na czole, skonfigurowanej z wizualami na głównej scenie, dając niezły set na zakończenie pierwszego dnia Festiwalu Tauron Nowa Muzyka. 

Sobota przyniosła zdecydowanie muzyczny eklektyzm. Stojąc pomiędzy dwiema scenami, wybierając pomiędzy dobrze znanym Kamp! a nie znanym ‘czymś co ładnie gra’, poszliśmy na to drugie. Sohn, to pierwszy koncert na którym byłam i jednocześnie największe zaskoczenie festiwalu. Elektroniczne granie połączone z akustycznymi gitarami, lekki męski wokal, całość na myśl przywodzi dokonania Archive – bajka. 

Kolejny świetny (a może najlepszy) okazał się Jammie Lidel. Człowiek, który kilka lat temu wydał pierwszą płytę ‘dla beki’, a została okrzyknięta albumem roku. Energia, świetny wokal, soulowe klimaty, gdzieniegdzie beat boxowe wstawki Jammiego, mnogość dźwięku i zupełnie nowe aranżacje utworów.

Najbardziej oczekiwany koncert to niewątpliwie Moderat. Berlińskie producenckie trio składające się z członków zespołów Apparat i Modeselektor zaprezentowało utwory z nowego świetnego (!) albumu – Moderat II. Choć może samemu koncertowi brakowało trochę muzycznej głębi, to Moderat nie zawiódł. Nie zawiodły też genialne wizualizacje, wyświetlane na ekranach, które na scenie ułożone były na kształt krzyża, co dodawało wrażenia trójwymiarowości. 

Duży minus za zagłuszające się sceny. Niby norma, ale słuchanie Gregor Schwellenbach Spielt 20 Jahre Kompakt – połączenia muzyki elektronicznej z klasyką, czyli smyczki, flety i fortepian nie szło w parze z tym co działo się na scenie obok. Podobnie też było na UL/KR. „Idźcie bawić się do prawdziwej muzyki tanecznej. Widzimy się za 15 minut pod sceną” – skwitowali i zakończyli koncert.



Podsumowując dwa dni festiwalu, piątek wypadł muzycznie blado w porównaniu z tym, co działo się na scenach w sobotnią noc. Nie znaczy to, że nie było koncertów dobrych, ale to jednak drugi dzień okazał się niesamowitym mariażem nowych dźwięków, ogromną ilością żywych instrumentów i zdecydowanie spokojniejszym graniem.

Nie można też doczepić się kwestii organizacyjnych (no może tych zagłuszających się scen). Ucieszyliśmy się, że wszystkie sceny znajdują się w namiotach, więc zadaszenie w razie deszczu jest – a to na szczęście okazało się kolejny raz zbędne, bo w tym roku pogoda na festiwalach nas wyjątkwo oszczędza. Na plus nawet ceny, które na tle OFF Festivalowych wypadały bardzo dobrze. Widać, na Tauron Nowa Muzyka jeszcze się starają... ale i tak na festiwale tylko do KATO.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Ja mam dwadzieścia lat, Ty masz… czterdzieści.

Sugerując się tytułem można mieć nadzieję na obejrzenie filmu składającego się z następujących elementów: Paryż + croissanty + romantyczna miłość na wiek wieków. Tym razem nic z tego. „Miłość po francusku” jest zdecydowanie mało francuska. 



Jedyne powiązania z Francją są takie, że główna bohaterka pracuje w redakcji pisma zajmującego się „high fashion”... ewentualnie można się pozachwycać akcentem językowym głównych bohaterów. Zbliżająca się do czterdziestki, samotna matka Alice poznaje w samolocie dwudziestoletniego Balthazara. Alice jest podporządkowana swojej pracy, nie ma życia osobistego, a wszyscy uważają ją za sztywniaka. Balthazar jest uroczym młodzieńcem, który przybył do Paryża studiować architekturę. Początkowo związek z młodym mężczyzną miał zmienić wizerunek pracoholiczki w seksownego wampa i ułatwić zdobycie wymarzonego fotela redaktor naczelnej. Jednak jak to w komediach romantycznych bywa sprawy przybierają zupełnie inny obrót.

Virginie Efira, która wcieliła się w rolę Alice jest niezwykle piękna i seksowna, a o magnetyzującym Pierre Niney na pewno jeszcze usłyszymy – chociażby przy premierze obrazu o życiu Yves Saint Laurent. To właśnie filmowa para jest chyba największą zaletą tego obrazu. Aktorzy serwują widzom miłosną chemię, niewymuszony urok, lekkość i świeżość. 

Wiadomo, nie jest to kino ambitne, jednak czasem można, a nawet trzeba wypełnić umysł przyjemnym, nie obciążającym filmem. Lato w kulturze jest bez wątpienia „sezonem ogórkowym”. No, może oprócz festiwali muzycznych. Jednak w kinie ma to do siebie, że można spędzić przyjemne przedpołudnie oglądając obraz lekki, łatwy i przyjemny w odbiorze, w pustej, klimatyzowanej sali kinowej, wyjść z niej z uśmiechem na ustach i dobrym humorem na resztę dnia.


czwartek, 8 sierpnia 2013

OFF Festival 2013 | Podsumowanie

Podsumowanie tegorocznego OFF Festivalu, nie będzie się opierało na opisywaniu po kolei każdego z koncertów. Nie będzie też rankingów tych najlepszych i najgorszych. Po prostu o tym, co w pamięci zapadło najbardziej...



Dzień 1.

Jeśli miałabym wymienić faworyta wśród zespołów które wystąpiły w pierwszy dzień to nie potrafię. Nie miał dla mnie dobrego, mocnego punktu. Sporo przyzwoitych koncertów wlatujących jednym uchem i wylatujących drugim.

Miłe Woods, które idealnie wpisało się w pogodę i klimat na scenie leśnej, grając folkowo – rockowe piosenki. Jedyne zaskoczenie to Guardian Alien, czyli totalnie odjechane, ciężkie, psychodeliczne granie dla wytrwałych na scenie eksperymentalnej.




Spore rozczarowanie to The Smashing Pumpkins. Słaby koncert jak na hedlinera i na zespół, jakby nie było – legendę. Jednak tekst o ‘prorokach z gniewnych lat obrastających w tłuszcz’ nadal aktualny. 

Na zakończenie, jak to zwykle na scenie leśnej bywa, czas na elektronikę. Przyjemny, lekki, housowy set chłopaków z Blondes.

Dzień 2.

Drugi dzień okazał się muzycznie zbawienny ze względu na koncerty Bohren & Der Club Of Gore oraz Godspeed You! Black Emperor. Pierwszy wymieniony, doom jazzowy zespół z Niemiec stworzył niesamowitą atmosferę. Spokój, przygaszone światła, półmrok… nic tylko siedzieć, zamknąć oczy i słuchać. A później, tak jak z dobrym filmem… dać sobie czas na przetrawienie.




Godspeed You! Black Emperor najbardziej oczekiwany przeze mnie koncert, który jednocześnie stał się najlepszym podczas trwania festiwalu. Post rockowa formacja z Kanady która stroni od wszelkich kontaktów z mediami, dała pełny niepokoju koncert. Muzycy, na scenie siedzieli jak… na próbie. Zero kontaktu z publicznością, zgaszone światła i tajemnicze wizualizacje dokumentów, budynków i ich rozbudowane kompozycje.




Na poprawienie humoru, po trochę przygnębiających koncertach, fajnie sprawdziła się Austra, często nazywana Florence  & The Machine muzyki elektronicznej, która na festiwal przyjechała ze świeżym albumem Olympia. 




Przy tym dniu mogę zrobić wyjątek i śmiało powiedzieć, że Bohren & Der Club Of GoreGodspeed You! Black Emperor to dla mnie zdecydowani faworyci tego festiwalu!

Dzień 3.

Po przyjeździe na ostatni dzień festiwalu, powiedziałam, że tak naprawdę nie wiem po co tu jestem. To co zobaczyłam wczoraj maksymalnie mnie usatysfakcjonowało i nie ma szans na przebicie tego czymkolwiek innym. I tak rzeczywiście było. Niemniej jednak, dobry set Johna Granta, który podczas koncertu sięgnął po materiały nie tylko z ostatniej płyty, ale też z Queen of Denmark.




Niesamowite wrażenie zrobiła grupa Goat, grająca etniczno, elektroniczno, psychodeliczną muzykę. Szwedzi porwali nie tylko szamańską muzyką, ale scenicznym wyglądem, specyficznymi strojami i szalonymi damskimi wokalami.




My Bloody Valentine, czyli twórcy kultowego Loveless. Ponoć priorytetem Artura Rojka było ściągnięcie ich na OFF Festival i w końcu się to udało. Miało być głośno – było. To by było właściwie na tyle. Wokalu mogło nie być wcale, bo i tak ledwo co było go słychać. I bardzo dobrze, bo zdaję sobie sprawę z tego, że na płytach MBV, zawsze pełnił on rolę drugoplanową, dopełniającą. W efekcie wyszedł natłok wszelkich możliwych dźwięków, którym blisko do muzycznego masochizmu.


środa, 17 lipca 2013

Heineken Open'er Festival - dzień 3 i 4

Dzień 3.

Zaczynamy od koncertu Skubasa. Ku mojemu zdziwieniu, tłumów w namiocie nie było. Wydawać by się mogło, że po wydaniu swojej ostatniej, bardzo dobrze przyjętej płyty, być powinny. Niemniej jednak, nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło - można było spokojnie usiąść i posłuchać dobrego koncertu na rozgrzewkę.


Queens Of The Stone Age – co tu dużo mówić. Czysta, rock‘n’roll’owa energia. Do tego materiał wprost z nowej płyty. Nie ma się do czego przyczepić.




The National – Mówiono, że nie są do końca w formie… Nawet jeśli nie są, to dawali z siebie wszystko. Nie stanęło na odegraniu 1,5 h koncertu. Nie są dla mnie zespołem do grania na stadionach i tak samo, nie do końca nadają się do grania na (dużych) festiwalach. Zdecydowanie pasują do klubu, gdzie można ich w spokoju wysłuchać. A tego spokoju na festiwalach brakuje.




Disclosure – kolejny koncert z cyklu ‘trzeba zobaczyć’, bo tak  g e n i a l n ą elektroniczną, imprezową płytę wydaje się rzadko. Oczywiście, trzeba było też pokombinować jak ogarnąć dwa koncerty w jednym czasie, ale dało się. Namiot jeszcze bardziej wypełniony niż na Alt – J i bawiące się tłumy. No bo jak się nie bawić przy tym…




Dzień 4.

Jeden z najbardziej leniwych dni festiwalu, nie wiem z jakiego powodu – może, że to już oficjalnie dzień ostatni i oczekiwania na najlepsze...? Złożyło się tak, że na początek koncertowego dnia, trafiały się znów kojące dźwięki. Kolejny młody, utalentowany człowiek, czyli Fismoll. Nie bez przyczyny została mu przypięta łatka polskiego Bon Iver’a.

Novika –  to chyba był fajny koncert z gatunku tych, które jednym uchem wlatują, a drugim wylatują. Nie potrafię powiedzieć nic więcej. 




Crystal Fighters – kto nie był, niech żałuje i szybko nadrabia! Takich uśmiechów, uroku – przede wszystkim zadowolenia z tego, że grają – a to czuć – nie widział chyba cały Open’er przez cztery dni Festiwalu. Miło się na nich patrzyło. 

Teraz przyszła pora na to, na co wszyscy czekali - Kings of Leon.  Po pierwsze – mogę powiedzieć, że KOL są jednym z moich ulubionych zespołów , a Only By The Night jest albumem, do którego często wracam. Po drugie – headliner ostatniego dnia festiwalu, a to miano zobowiązuje. Co nie dawało mi spokoju, od pierwszego do ostatniego kawałka (i rzutowało na odbiór całości) to fatalne nagłośnienie. Co do zespołu, nie bez powodu pojawiały się twierdzenia, że grają z playbacku.  Kings Of Leon na żywo grają dobrze ( i te pogłoski znikąd się nie wzięły), choć szczytową formę mają już za sobą. I ten brak energii było czuć. Generalnie rzecz biorąc - to koncert, wobec którego miałam największe oczekiwania i który pozostawił we mnie największy niedosyt. 





Animal Collective - ile ludzi, tyle opinii. Ich trzeba po prostu lubić - przynajmniej wiedzieć co grają, jeśli idziemy na koncert, inaczej faktycznie może być to ciężkie do strawienia. Pokręceni totalnie, tak samo ich muzyka - lubię. 

Dzień 5. 

Tegoroczny Open'er dla posiadaczy czterodniowych karnetów, zakończył się koncertem Rihanny. I w naszym przypadku, też skończyło się na zdecydowanym - czemu nie?

Rihanna spóźniła się godzinę - naturalna kolej rzeczy, że została wygwizdana. Godzinny koncert, o ile można to nazwać koncertem, odbywał się na zasadzie pół - playbacku. Nie nadrobiła nawet show, którego, nawiasem mówiąc chyba nie było, albo było marne. To był bardzo dobry czas na skorzystanie z toi toi'a lub zjedzenia kolacji w punkcie gastro - tak właśnie "celebrowaliśmy" drugą połowę jej koncertu. 

No i na koniec udowodniła, że potrafi zaśpiewać jeśli chce, ale pokazała to dopiero na bisach - Stay i Diamonds .
Sumując: spóźnić się godzinę, odwalić godzinny koncert, zagrać dobre bisy dla zatarcia złego wrażenia.  



***

Tegoroczny Open'er zaskakiwał nie tylko muzycznie, ale też pogodowo. Huntery można było zamienić na klapeczki, a przeciwdeszczowe pelerynki na kremy do opalania. Spanie pod namiotem wcale nie jest takie złe, a do całodobowego imprezowego ekosystemu da się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy urocze Brytyjki ( ile bym dała za taki akcent...) z gitarą, o 4 rano wyśpiewują Arctic Monkeys.

Jeszcze tylko rok... Do zobaczenia!


niedziela, 14 lipca 2013

Heineken Open'er Festival - dzień 2

Koncert Tame Impala to pozycja obowiązkowa. Chłopaki raczej mocno stawiają na prostotę. Nie ma co się spodziewać żadnego show. Dali czysty rockowy koncert, którego urozmaiceniem były tylko wizualizacje, idealnie pasujące do ich psychodelicznej muzyki, oddającej ducha lat 60.

Junip niestety zbiegł się w czasie z koncertem Tame Impala. Postanowiłam jednak iść do Tent Stage. Projekt Jose Gonzalesa, nie zgromadził w namiocie obłędnej ilości słuchaczy, i może to okazało się dla odbioru tego koncertu zbawienne. Lekki, folkowo – rockowy miły koncert, przy którym można było się na chwilę zatrzymać i oddalić od festiwalowego zgiełku.

Po chwili wyciszenia przyszedł czas na Arctic Monkeys. Zagrali hitowy koncert, sporo znanych kawałków, idealnie na festiwal. Niesamowita zmiana. Od słynnych dzieciaków z gitarami i debiutem Whatever People Say I’m, That’s What I’m No na koncie, po gwiazdy europejskich festiwali, w dobrze skrojonych garniturach.

Czuję że pisząc o tym, że nie przepadam za Nick Cave & The Bad Seeds skazuje się na lincz. Przeczytałam wiele laurek na temat koncertu. Byłam, widziałam, dawał z siebie wszystko. Może dla fanów było to misterium, ale nie dla mnie.

Maria Peszek – najbardziej rozpoznawalna polska wokalistka. Na koncercie jeszcze bardziej głośna, jeszcze bardziej wyrazista. Wielka charyzma, dużo energii, szalejąca publiczność. Nic do zarzucenia. 





czwartek, 11 lipca 2013

Heineken Open'er Festival - Dzień 1

Dwunasta edycja jednego z najważniejszych polskich festiwali dobiegła końca. Open'er Festival zgromadził prawie stu artystów, którzy wystąpili na pięciu scenach. Można narzekać tylko z jednego powodu - jak to bywa na festiwalach, nie da się zobaczyć wszystkiego






Prosty, delikatny koncert na rozpoczęcie pierwszego dnia festiwalu – Mikromusic. Natalia Grosiak czarowała głosem, choć wiadomo, że publiczność i tak czekała na sztandarowego „Takiego Chłopaka”.  Zaśpiewali go jako przedostatni utwór. Piękne było zakończenie piosenką „Niemiłość”, z dosadnym tekstem "w dupie to mam...". Idealnie pasowało do sytuacji, kiedy wszyscy prawdziwi fani zaczęli wychodzić przed zakończeniem koncertu. 

Blur – zespół legenda, gwiazda brytyjskiej muzyki. Wisienka na torcie dla wielu festiwalowiczów. Nie bez powodu wzięła się łatka koncertowych nudziarzy, bo zaskoczyć nie zaskoczyli. Zagrali przewidywalny, ale bardzo dobry koncert. I mimo wszystko, chętnie poszłabym na niego jeszcze raz.

Na szczęście, zaskoczyli młodzi. Najlepszy zeszłoroczny debiut płytowy to zdecydowanie Alt – J. Tent Stage był dla słuchaczy zdecydowanie za mały. Śmiało mogli zagrać na głównej scenie. Dali koncert, który potwierdził ich muzyczny potencjał. Zebrali mnóstwo braw,  pretendując do najlepszego występu pierwszego dnia festiwalu.

Crystal Castles – od zawsze zespół fenomen. Fenomen którego nie rozumiem i chyba dlatego tak ich podziwiam. Ethan Kath, odpowiedzialny za brzmienie i genialna Alice, czyli sceniczne zwierzę. Szaleńczo, opętańcze ruchy Glass, krzyki do mikrofonu (bo ciężko je nazwać śpiewem) i to wszystko się podoba. To dziwne, ale wspominałam -  fenomen. 

Pamiętam jak Kasia Nosowska zapytana bodajże w jednej z Trójkowych audycji o to, czego aktualnie słucha, odpowiedziała, że wstydzi się trochę przyznać, bo jest to Kendrick Lamar. To amerykański raper, który w zeszłym roku wydał bardzo dobrze przyjęty album Good Kid, m.A.A.d City. Wd. portalu Pitchfork.com, znalazł się on na pierwszym miejscu zestawienia najlepszych albumów 2012 roku. Kendrick Lamar zamknął pierwszy dzień festiwalu, świetnym koncertem, będąc jednocześnie jednym z najbardziej charyzmatycznych artystów pojawiających się na scenie do końca festiwalu. Znakomity kontakt z publicznością. I podobnie jak Nosowska, wstydzę się przyznać, ale był to najlepszy koncert tego dnia Open’era. 

sobota, 29 czerwca 2013

365 dni wiosny

W samym sercu Krakowa, na ulicy św. Anny jest miejsce w którym wiosna trwa przez cały rok. I mimo, że Chimera to nie tylko bar sałatkowy, jak na prawdziwe warzywo - maniaczki przystało, właśnie do tej części zaglądamy najczęściej. 




W tym przypadku określenie „bar sałatkowy” nie jest najtrafniejsze. Chimera, jakkolwiek to zabrzmi, jest „ogrodem” mieszczącym się na podwórzu wewnątrz kamienicy. Dzięki zadaszeniu i ogrzewaniu mamy wrażenie, że wiosna trwa tutaj cały rok. Jeżeli jednak przeszklony dach i zewsząd otaczające nas rośliny tego wrażenia nie potęgują, to wiosnę mamy zapewnioną na talerzu. Odwiedzając to miejsce zawsze wybieramy stolik „na pięterku” skąd mamy doskonały widok na dziesięciometrową ladę na której oko cieszą znajdujące się prze najróżniejsze sałatki. Znajdzie się coś dla wielbicieli ryżu, jak i makaronu. Dla mięsożerców, jak i wegetarian. Każda pora roku to także sezonowe specjały, takie jak sałatki z nowalijek, czy chłodniki. Oprócz tego możemy spróbować naturalnych soków i wypieków. 



Jak zamawiać pośród tak wielu propozycji? I tutaj ukazuje się duża zaleta lokalu, którą jest obsługa. Zawsze uśmiechnięta i skora do poinformowania. Do wyboru mamy pojedynczą porcję, mały zestaw składający się z 4 sałatek oraz duży zestaw w którego skład wchodzi 6 porcji. Optymalnym wyborem jest zestaw mały, gdzie oprócz 4 dowolnie wybranych sałatek możemy dobrać sos. Mówię optymalny, ponieważ talerz z pozoru pełen samych warzyw jest niezwykle pożywny i sycący. Naszym zdecydowanym numerem jeden pozostaje tarta brokułowa.



Nie trzeba być wegetarianinem, czy weganinem żeby tu zajrzeć, bo przy tylu warzywnych kompozycjach, daniach mięsnych i rybnych każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli masz ochotę na zdrowy, kolorowy i pyszny obiad to "ogród sałatkowy" spełnia te warunki idealnie. Chimera to jedno z tych magicznych, ukochanych przez MIKS MASZ miejsc na kulinarnej mapie Krakowa.

























sobota, 15 czerwca 2013

A na babeczki idziemy do Cupcake!

Bracka, Grodzka, Michałowskiego - tu możemy zajrzeć do Cupcake Corner Bakery – knajpki specjalizującej się w pieczeniu babeczek i muffinek wprost z amerykańskich receptur.







Idealne wypieki zza szklanej gablotki od początku cieszą oko. Kilka rodzajów smaków do wyboru. Wszystkie muffiny tak samo perfekcyjnie udekorowane. Codziennie inne menu i kapkejki specjalne. Jasne, nieduże lokale urządzone w biało niebieskich kolorach z drewnianymi stolikami. Całość wręcz idealna.

Trafiło tylko na sceptyka. Pierwsza refleksja jaka przychodzi na myśl to „nie wszystko złoto, co się świeci”. Takie wrażenie miałam, gdy pierwszy raz byłam w tym miejscu.  Szczerze nie wierzyłam w to, że mogą smakować tak dobrze jak wyglądają. Wątpliwości rozwiałam. Wypieki są naprawdę bardzo dobre, choć dla wielu mogą być zbyt słodkie. To jednak kwestia gustu, a o tym się nie dyskutuje. Nie można odmówić pomysłowości w doborze smaków i samego wyglądu słodkości, szczególnie w edycjach specjalnych. 



Kolejnym powodem, który zachęcił do tego, by zajrzeć do Cupcake  kolejny raz jest to, że do swojego menu wprowadzili lody. Oryginalne, z domowych  amerykańskich przepisów, w kilku smakach - od marchewkowych przez brownie po masło orzechowe. Smaki owszem zachęcają do tego aby skosztować, ale nie ukrywam, chyba nie mają w sobie nic wyjątkowego, czego nie można byłoby spróbować w normalnej lodziarni. Nie można im też niczego zarzucić, są po prostu smaczne. 




Cupcake Corner Bakery przyciąga  do sobie jako miejsce prezentujące odmienne menu i ciekawą koncepcję knajpy wzorującej się  na tradycyjnych amerykańskich recepturach. Innego takiego miejsca w Krakowie nie ma, dlatego jest to plus. Kawę mają dobą, dobre kapkejki i przyjemne wnętrze. Chyba nie trzeba więcej. 


sobota, 8 czerwca 2013

Kiss me hard before you go



Drugiego czerwca na warszawskim Torwarze odbył się pierwszy w Polsce, „ogólnodostępny” koncert Lany Del Rey. Bilety na to wydarzenie, już w grudniu zeszłego roku rozeszły się jak świeże bułeczki.

Nie wiem, czy dobrym pomysłem było zestawienie po jednej stronie ul. Łazienkowskiej fanów Lany, a po drugiej świętujących kibiców Legii Warszawa. Mimo ogromnej kolejki przed wejściem i mało sprawnej organizacji przy wpuszczaniu gości do hali Torwaru był to doprawdy niezwykły wieczór. Przed koncertem pojawiły się głosy, że organizatorzy powinni zmniejszyć cenę biletu ze względu na zapowiedziany suport. Króciutki set przed występem Lany zagrał Dawid Podsiadło. Jeżeli ktoś uważa, że jest to kolejna gwiazdeczka wykreowana przez talent show to zachęcam do przesłuchania jego autorskiego materiału. Dawid zaprezentował kilka piosenek ze swojej świetnie przyjętej, debiutanckiej płyty. Ten młody wokalista nieźle namiesza na polskiej scenie muzycznej, to pewne. Po występie pana Podsiadło rozpoczęło się odliczanie do godziny zero.

Lana Del Rey pojawiła się na scenie równo o godzinie 21 i przywitała swoich fanów słowami: My pussy taste like Pepsi-Cola. Tym oto akcentem rozpoczęło się show. Jak to jest naprawdę z tym jej śpiewem? Przez pierwsze dwa utwory nieustannie łapałam się myśli, czy panna Del Rey nie śpiewa przypadkiem z playbacku? Fakt, Lana nie dysponuje ogromnymi możliwościami wokalnymi, ale na pewno nie można powiedzieć, że nie potrafi śpiewać! Piosenki brzmiały czysto - niektóre utwory identycznie, jak na nagraniach studyjnych, ale były także piosenki w których Elizabeth pozwalała sobie na małe interpretacyjne wariactwa. Ogromnym zaskoczeniem było to, że już po pierwszym utworze raczej majestatyczna i powściągliwa Lana zeszła ze sceny, by przywitać się z polskim fanami – buziakom, rozmowom, zdjęciom, autografom nie było końca! Liz otrzymała wiele kwiatowych wianków od polskich fanek, które potem nieustannie zmieniała podczas koncertu. Miłym akcentem było także trzymanie w dłoniach polskiej flagi w trakcie utworu „National Anthem”. 

Podczas półtoragodzinnego występu usłyszeliśmy największe przeboje gwiazdy takie jak: Born To Die, Blue Jeans, Summertime Sadness, czy Video Games (podczas tej piosenki fani trzymali serduszka z napisem Lana Del Rey). Nie można nie wspomnieć o wspaniałym zespole, który towarzyszył piosenkarce, duże wrażenie sprawiały przede wszystkim skrzypaczki. Lana spędziła znaczną część swojego koncertu między polską publicznością. Mimo, że Warszawę odwiedziła „pani z Ameryki” nie było czuć żadnego dystansu, a wypowiadane przez Del Rey słowa, że czuje się wspaniale w Polsce i chciałaby tu powrócić naprawdę wydawały się szczere. 

Oczekiwania przed koncertem były duże i zostały one spełnione w 101% o czym świadczyły unoszące się w powietrzu emocje, łzy wzruszenia, czy zbiorowy śpiew. Zdarzyły się nawet przypadki omdleń. Jedyny minus, szczególnie widoczny na zdjęciach z tego wydarzenia to osoby nagrywające koncert telefonami. Wątpliwą sławę zdobył także pan dzielnie trzymający w górze tablet. Tu pojawia się pytanie. Czy przypadkiem takie wydarzenia nie powinny być chwilami spędzonymi na obcowaniu z ukochanym artystą i jego twórczością? Nie da się z tym walczyć - to znak naszych czasów. Niestety, nie było żadnych bisów i aż chciało się krzyczeć: Lana, zaczaruj nas jeszcze troszkę.

Lana Del Rey jest zjawiskiem. I nie ma tu już znaczenia, czy artystką z prawdziwego znaczenia, czy tylko wspaniale stworzonym produktem marketingowym. Elizabeth Grant pokazuje, że nawet w dzisiejszych czasach na wspaniały koncert nie muszą się składać skomplikowane układy taneczne, czy rozbudowana scenografia. Ubrana w skromną, kwiatową sukienkę z charakterystycznym wiankiem na głowie śpiewała swoje wspaniałe piosenki, a każda osoba obecna w hali Torwar nie mogła oderwać od niej oczu. Liz jest wyrwana z innej epoki, to uosobienie „amerykańskiego snu”. Lana Del Rey zaśpiewała w Warszawie dla polskich fanów i był to bez wątpienia magiczny wieczór.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...